niedziela, 20 marca 2011

Marsz Képi blanc

Nie potrafię znaleźć nic co lepiej wytłumaczy sens i warunki owego marszu niż słowa użytkownika forum o Legii (http://legia.cudzoziemska.free.fr) 
 
ZAPRASZAM DO LEKTURY

,,Dni upływały nam bardzo szybko, już za kilka dni mieliśmy wyruszyć na „marsz képi blanc”. Było to dla nas wielkie wydarzenie, wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością, ale też z pewną obawą na ten marsz, który miał ukoronować nasz pobyt na „farmie”. Najważniejsze jednak było to, że po przejściu tego marszu mieliśmy stać się pełnoprawnymi legionistami z Legii Cudzoziemskiej!!! Uroczyste złożenie przysięgi oraz założenie tak oczekiwanego képi blanc, otwierało nam drogę do bractwa legionistów. Zanim do tego doszło należało przejść ponad 50 kilometrów w trudnym górzystym terenie oraz w coraz bardziej pogarszających się warunkach atmosferycznych. W wyższych partiach gór, śnieg zadomowił się już na stałe. Na samą myśl o częstych opadach śniegu z deszczem, aż się zimno robiło i nie dodawało nam to otuchy. Rozkładanie biwaku, gdy na ciebie i twoje rzeczy pada deszcz nie należało do przyjemnych rzeczy.

Nie to jednak było najważniejsze w tym momencie. Marsz miał odbyć się w dwa dni, co oznaczało, że trzeba będzie ostro maszerować, mogliśmy liczyć na naszych dowódców, że narzucą dobre tempo. Przygotowania do wymarszu przebiegły bardzo sprawnie, miesiąc dobrego wycisku ukształtowało z nas niezłych żołnierzy. Należało pomyśleć o wszystkim. Nie można było zapomnieć o niczym, żeby przypadkiem nie okazało się, że brakuje niezbędnych rzeczy w plecaku. Poczynając od przyborów toaletowych a kończąc na śpiworze.

Wreszcie wyruszyliśmy na marsz, pierwszy dzień minął bardzo spokojnie. Całkiem przyjemna przechadzka po górach. Przed zapadnięciem zmroku rozłożyliśmy się biwakiem w pobliżu małego strumienia. Wszędzie było dużo śniegu, nie było, więc innej możliwości jak pościelić swoje legowisko bezpośrednio na białym puchu.

Nad ranem, mróz zaczął nieźle mi już doskwierać, tym bardziej, że mogliśmy spać tylko zgodnie z przepisami, czyli w samych slipach oraz w naszych regulaminowych śpiworach, które przed niczym nie chroniły. Pobudka wcale mnie nie zaskoczyła i tak już nie spałem od paru godzin, dała mi po prostu prawo do wydostania się ze śpiwora i rozruszanie zziębniętych kości. Ogoliłem się bardzo szybko, w pobliskim potoku, spakowałem rzeczy i stanąłem koło ogniska, żeby się rozgrzać. Po jakimś czasie zauważyłem, że groźna mina porucznika, który stał obok mnie, oznaczała nadchodzącą burzę. Od razu zrozumiałem, że nie spodobało mu się, że większość moich kolegów nie była jeszcze gotowa do wymarszu, a przecież od pobudki minęła już prawie godzina! Porucznik odczekał, aż wszyscy będą gotowi, wówczas wydał odpowiednie rozkazy sierżantowi Mobas.

- Zbiórka sekcji w jednym szeregu! – Okrzyk sierżanta obudził niektórych z porannego letargu.

No i zaczęło się, przygotowanie biwaku, rozebranie się do rosołu, należało wejść do śpiworów, później nastąpiła „pobudka”. Wszystko to w przyspieszonym tempie i na komendy sierżanta. Ubieranie się na rozkaz, wszystko wyliczone, co do sekundy. Poszło mi to równie dobrze jak na „farmie”, na czas ubrałem się, spakowałem sprzęt i byłem przygotowany do wymarszu. Wielu jednak nieszczęśników musiała na nowo się rozbierać i kłaść do śpiwora, następnie robiono im pobudkę i ponowne odliczanie na ubranie się. Trwało do dosyć długo, aż do skutku, aż wszyscy ubrali się w wyznaczonym czasie.

Po tej demonstracji, kto tutaj rządzi, porucznik powiedział nam parę słów, co myśli o takich maruderach jak my. Ten stracony czas trzeba było nadrobić. Zapowiadało się wesoło, nie dość, że mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do zrobienia, po górach, to jeszcze wyruszyliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem. Odczuliśmy to na własnej skórze, a właściwie w nogach już po pierwszych kilometrach marszu. Nasz dowódca grupy narzucił takie tempo, że ostatni musieli praktycznie cały czas biec. Na szczęście, kondycyjnie byłem przygotowany i nie miałem żadnych problemów, żeby dotrzymać kroku. Czego nie można było powiedzieć o niektórych z moich kolegów? Najbardziej ucierpieli, jeden Duńczyk i Rumun, obydwoje opadali całkowicie z sił i tylko popychanie i wykrzykiwanie kaprala posuwało ich do przodu. W połowie drogi, jakby nie dość było problemów, zaczął padać deszcz ze śniegiem, który zdecydowanie pogorszył warunki marszu. Nigdy w życiu nie chodziłem po górach, jakby nie patrząc pochodzę z największej europejskiej niziny, gdzie nawet małą górkę trudno znaleźć. Z drugiej strony byłem bardzo zadowolony z przebiegu szkolenia, właśnie tutaj zacząłem robić bardzo interesujące rzeczy, o których przedtem nie miałem żadnego pojęcia.

Na „farmę” dotarliśmy późnym wieczorem, strasznie zmęczeni, ale zarazem bardzo zadowoleni, że „marche képi blanc” był już za nami. Oczywiście nie nadeszła jeszcze pora na odpoczynek, trzeba było wyczyścić broń i cały sprzęt i dopiero wtedy położyliśmy się spać. Jest rzeczą normalną dla każdego żołnierza, że najpierw trzeba zająć się sprzętem i bronią a dopiero później przychodzi czas dla siebie. Noc była bardzo krótka, z samego rana obudziliśmy się w dobrych nastrojach, to był właśnie ten tak bardzo oczekiwany dzień. Od razu zaczęliśmy przygotowania do uroczystości, trzeba było wyprasować paradne mundury, wysprzątać cały teren w pobliżu „farmy” oraz przygotować cały sprzęt do jutrzejszego wyjazdu do Castelnaudary. Aż się wierzyć nie chciało, że te cztery tygodnie na tym odludziu minęły tak szybko.......
"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz